Inni, Inny wymiar - Obcy - Channeling

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
INNI
Wstęp
Przypadek stulecia
Manhattan, Nowy Jork. Jest 30 października 1989 roku. W mieszkaniu na dwunastym piętrze wysokościowca u
boku męża śpi spokojnie Linda Cortile. W pokoju naprzeciw śpią ich dwaj synowie. Koło trzeciej nad ranem zaczy-
na się dziać coś dziwnego.
Linda budzi się nagle, ale nie może nawet drgnąć. Jest jak porażona. Z przerażeniem patrzy, jak trzy szare istoty z
wielkimi głowami, o czarnych skośnych oczach, wchodzą do jej pokoju. Mąż leży bez ruchu. Panią Cortile prze-
szywa lęk o dzieci. Co z nimi będzie, co z nią będzie?
Dotyk istot sprawia, że kobieta zaczyna lewitować. Przez chwilę unosi się nad łóżkiem tak, jak spała – skulona, w
pozycji embriona. Potem razem z milczącymi istotami wylatuje na dwór,
przez zamknięte okno.
Błękitne światło
zalewa cztery, jakże odmienne postacie: kobietę i szare skrzaty z innego świata. Wznoszą się ku świetlistej tarczy
wiszącej nad domem. Cała czwórka wlatuje do środka.
Później Linda przypomni sobie, jak przez mgłę, co zaszło:
leży na jakimś stole. Dookoła osobliwe przyrządy. Ostre
światło. Dziwne istoty. Ani śladu współczucia, żadnych emocji. Coś wwierca się jej w nos. W głowie wybuch bólu.
A potem znów jest w domu. Leży w łóżku, otwiera oczy. Szarpie męża, ale on się nie rusza. A dzieci, co z dziećmi?
Linda Cortile biegnie do pokoju synów. Nieruchomi leżą w łóżkach bez czucia. Pani Cortile jest przerażona. Nie
żyją?
Po chwili przerażenia spostrzega, że – jakby na niesłyszalną komendę – zaczynają oddychać. Ze śmiertelnej drę-
twoty wracają do normalnego, głębokiego snu.
Nazajutrz rano Linda Cortile telefonuje do Budda Hopkinsa. Hopkins jest jednym z najsłynniejszych amerykańskich
ufologów. Linda opowiada mu, co zaszło tej nocy i jeszcze tego samego dnia poddaje się hipnozie, aby powtórnie
przeżyć tę niesamowitą sytuację.
Dla Lindy nie było to ani pierwsze, ani ostatnie uprowadzenie na pokład UFO. Incydenty tego rodzaju robią się
coraz częstsze. Według szacunków przedstawionych na konferencji dotyczącej syndromu uprowadzeń, zorgani-
zowanej przez Massachusetts Institute of Technology, liczba obywateli Stanów Zjednoczonych twierdzących, że
zostali wzięci na pokład UFO, sięga już 3,7 miliona. Niewiarygodne!
A sprawa Lindy Cortile? Jej ciąg dalszy był jeszcze bardziej niewiarygodny.
Pół roku po tym incydencie Budd Hopkins dostaje list podpisany przez dwóch agentów służb specjalnych. Z jego
treści wynika, że rankiem 30 października 1989 roku widzieli oni coś mrożącego krew w żyłach, a ponieważ nie
potrafili sobie tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób, postanowili zwierzyć się ze wszystkiego słynnemu ufolo-
gowi.
Mniej więcej tak badano Lindę Cortile na pokładzie UFO. Niewielkie, obce istoty o szarej skórze uprowadziły ją z
nowojorskiego mieszkania – zdarzenie to widziało niezależnie od siebie wielu świadków
Tego dnia wieźli samochodem na nowojorskie lądowisko śmigłowców ONZ ważną osobistość ze świata polityki.
Nagle silnik ich samochodu zgasł. Zgasły też silniki innych samochodów znajdujących się naprzeciw mostu Bro-
oklyńskiego. Jeden z agentów spojrzał przypadkiem w niebo. I odjęło mu mowę.
Nad dwunastopiętrowym budynkiem unosiło się okrągłe UFO otoczone błękitnym światłem. Obiekt spostrzegł także
drugi agent oraz polityk. Z bagażnika wyjęli lornetkę. Ogromny przedmiot znajdował się dokładnie nad ulicą. Bez
wątpienia przygotowywał się do jakiejś akcji, coś tam się działo...
I wtedy się zaczęło. Mężczyźni nie wierzą własnym oczom: przez okno na dwunastym piętrze wyfruwa skulona
kobieta w białej koszuli nocnej i „trzy najobrzydliwsze postacie, jakie kiedykolwiek widzieliśmy”. Jedna leci przo-
dem, dwie za kobietą. Agenci widzą dokładnie przez lornetkę błękitne światło obejmujące i przenoszące całą grupę
w kilka sekund do UFO. Talerz błyskawicznie wystrzela w górę i odlatuje bezgłośnie. Potem staje, opada, a wresz-
cie zanurza się w rzece Hudson. Przez chwilę kręgi na wodzie i zawirowania świadczą, że zdarzyło się tu coś nie-
zwykłego. Przy wynurzaniu się statku, kilka godzin później, nie ma żadnych świadków.
Po paru tygodniach Hopkins dostaje kolejny list-od kobiety, której auto stanęło na pobliskim moście Brooklyńskim,
a która widziała opisywane porwanie równie dobrze. Świadkowie tego zdarzenia ani się nie znali, ani nie znali Lin-
dy Cortile. Ale wszyscy, niezależnie od siebie, wplątali się niejako w tę niewiarygodną historię, zapierającą dech w
piersi.
Sprawa ma jeszcze jeden osobliwy aspekt. Podczas regresji hipnotycznej Linda Cortile przypomniała sobie, że w
tę straszną noc wszczepiono jej w nasadę nosa jakby sondę. Wprowadzenie wszczepu przez lewą dziurkę w nosie
ku górze było potwornie bolesne. Tego samego dnia Linda zrobiła prześwietlenie czaszki. To, co zdawało się nie-
prawdopodobne, okazało się faktem. W głowie Lindy Cortile znajdował się niewielki przedmiot w kształcie cylindra.
Ale niedługo. Po kilku dniach bowiem szarzy porywacze przybyli powtórnie. Znów zawlekli kobietę do UFO, położyli
na stole i wyjęli wszczep z nosa.
Ale zdjęcie rentgenowskie zostało, zachowały się też protokoły z seansów hipnotycznych. Istnieją zeznania agen-
tów, potwierdzone przez kobietę, która obserwowała zdarzenie z mostu Brooklyńskiego, są też jej szkice. Także
polityk wysokiego szczebla, zachowujący nadal anonimowość, widział całe zdarzenie.
Kto to jest? Środowisko trzęsie się od plotek. Wszystko świadczy o tym, że to przypuszczalnie sam Perez de Cuel-
lar, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Trzeba trafu, że wywęszył to akurat amerykański arcysceptyk w sprawach
UFO, od lat polemizujący z relacjami na temat tego zjawiska. Chcąc zanegować prawdziwość zdarzenia, zaraz po
opublikowaniu informacji na jego temat, natrafił na rzecz nader osobliwą. Można przypuszczać, że wszystko zain-
scenizowano po to, aby Perez de Cuellar zobaczył istoty pozaziemskie.
11 lipca 1992 roku na międzynarodowym sympozjum największej międzynarodowej organizacji badającej UFO,
MUFON (Mutual UFO Network), zorganizowanej w Albuquerque w Nowym Meksyku Budd Hopkins przedstawił tę
nadal nie zamkniętą sprawę
(The Linda Cortile Abduction Case,
„Mufon UFO Journal”, nr 293/1992, s.12-16).
Uczestnicy sympozjum, przeważnie naukowcy i inżynierowie, sami są ufologami i od dawna stykają się z najoso-
bliwszymi wydarzeniami tego rodzaju. Nie spodziewali się wszakże usłyszeć o czymś takim. Nic więc dziwnego, że
przypadek ten określono szybko mianem przypadku stulecia.
Co dzieje się teraz wokół nas? Co stało się 30 października 1989 roku w Nowym Jorku? Co dzieje się ciągle od
stuleci i tysiącleci?
Czy istnieje odpowiedź na te wszystkie pytania...
1. Nocne spotkanie
Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim
– To było jak w filmie grozy! – Młody człowiek siedzący przy stole naprzeciw czuł się wyraźnie nieswojo. – Nie
opowiadałem jeszcze tej historii nikomu, bo nikt by mi nie uwierzył. Nieraz wraca do mnie jak nierealna wyprawa w
krainę horroru, jako coś nierzeczywistego, a potem znów... To wszystko do dziś ma na mnie wpływ...
Jürgen Rieder [Nazwiska i nazwy miejscowości występujące w tym rozdziale zmieniono. Jeśli świadkowie życzą
sobie pełnej anonimowości, spełniam ich życzenie (przyp. aut.).] jest mężczyzną po trzydziestce, z gatunku niepo-
zornych, czasem sprawia wrażenie znerwicowanego. Zawarliśmy znajomość dzięki wspólnym zainteresowaniom
zawodowym – programom komputerowym. Wkrótce się okazało, że w porównaniu ze mną Jürgen jest prawdziwą
znakomitością w dziedzinie przetwarzania danych i sztucznej inteligencji. To prawdziwy geniusz w rozwiązywaniu
zawiłych problemów programowych i sprzętowych.
– A teraz zacznijmy spokojnie od początku. Co się wtedy stało? Chodzi mi o to, na czym polega niewiarygodność
przeżycia? – Wiedziałem, że nie mogę od Jürgena za wiele wymagać. Pierwszy raz opowiadał komuś o zdarzeniu,
które dręczyło go przez wiele lat i wywarło wpływ na jego późniejszy rozwój.
Niepewność w ruchach Jürgena stała się bardziej widoczna. Zaczął mówić szeptem. Wyglądał na człowieka, który
zmaga się ze swoim najważniejszym problemem życiowym.
– Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkałem z rodzicami niedaleko Jeziora Bodeńskiego. Pamiętam dobrze tę luto-
wą noc 1975 roku. Było bardzo zimno, czarne chmury pokrywały niebo. Koło północy odezwał się telefon. Dzwonił
mój najlepszy przyjaciel Heiner – był szalenie podniecony.
– Coś się stało?
Heiner, rówieśnik Jürgena, wykradłszy z szafy ojca broń myśliwską, wymknął się późnym popołudniem do lasu w
pobliskich górach. Sprzyjało mu widać szczęście (albo pech), bo trafił zająca, który wyszedł mu na strzał. Ale
szczęście nie trwa wiecznie, bo po chwili usłyszał oddalone, lecz zbliżające się nawoływania leśniczego, który
pewnie przypadkiem znalazł się w pobliżu i usłyszał strzały. Heiner postąpił jak każdy w takiej sytuacji – wziął nogi
za pas. Udało mu się zgubić leśniczego. Bez tchu wpadł do budki telefonicznej i zadzwonił do Jürgena prosząc go
o pomoc.
– Od razu wyszedłem – powiedział Jürgen. – Mieliśmy w lesie takie nasze miejsce sekretnych spotkań koło stare-
go, nieczynnego kamieniołomu. Kiedy tam dotarłem, Heiner drżał jak osika. Obgadaliśmy sprawę, poradziłem mu,
żeby się przyznał, ale on nie chciał. Marzliśmy. Było strasznie zimno. A potem się zaczęło!
Jürgen rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiając się przypadkowych słuchaczy. Ale byliśmy sami, nikogo poza nami
nie było w pokoju.
– Zrobiło się jakoś dziwnie. Było koło trzeciej w nocy, luty, ciemno choć oko wykol. Ale obydwaj odnieśliśmy nagle
wrażenie, że świta. Tak, powietrze zrobiło się takie jakieś mlecznobiałe. – Jürgen wzruszył ramionami, jakby chciał
prosić o wybaczenie, że nie może znaleźć właściwego określenia.
– Ale właśnie tak się to wszystko zaczęło. Rozglądaliśmy się zdziwieni, starając się zrozumieć, skąd ta jasność. A
potem, prawie jednocześnie ujrzeliśmy, że w oddali wśród drzew mrugają trzy światła. Poruszały się, wyglądało
jakby tańczyły, a po chwili znów kryły się za drzewami. Były chyba jeszcze dość daleko, ale się zbliżały. To było dla
nas oczywiste.
– Światła poruszające się wśród drzew? A może to były latarki policjantów czy leśnika?
– Myśmy też tak myśleli. Popędziliśmy ukryć się za drzewami. Ale światła się zbliżały. Ci, którzy je nieśli, wiedzieli
chyba, gdzie jesteśmy, choć było ciemno.
Jak dotąd w opowieści Jürgena nie ma nic naprawdę dziwnego, nic co usprawiedliwiałoby jego lęk, widoczny jesz-
cze po tylu latach. Ale z doświadczenia wiedziałem, że wydarzenia wykraczające poza szarą codzienność potrafią
nas zaskoczyć w nieprzewidzianych, pozornie zwyczajnych sytuacjach. Czekałem w napięciu, co będzie dalej.
– Im bardziej zbliżały się światła, tym mocniejsze odnosiłem wrażenie, że to nie latarki, ale pionowo trzymane świe-
tlówki. To było coś niesamowitego. Gasły czasami, pojawiając się natychmiast gdzie indziej. To zabawne, ale prze-
stałem się bać. Heiner chciał mnie przytrzymać, złapał za kurtkę, ale się wyrwałem. Zrozumiałem już, że to nie
policja czy leśniczy. Teraz chciałem się tylko dowiedzieć, co tam się dzieje.
– Czy nie było to nazbyt lekkomyślne? Nie zdawałeś sobie przecież sprawy, w co się pchasz.
– Tak, ale zrozumiałem to dopiero potem: Nagle ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Zresztą nie wiem. W każ-
dym razie ruszyłem zza drzew w kierunku świateł, które zatrzymały się około dwudziestu czy trzydziestu metrów
ode mnie. I ujrzałem najdziwniejszą rzecz w życiu.
Pożerała mnie ciekawość. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się sprawami dziwnymi, fantastycznymi, jakie
zdarzały się w naszym „oświeconym” świecie i w jego uważającym się za tak „racjonalne” społeczeństwie, nasłu-
chałem się przedziwnych opowieści o osobach, które rozpływały się w „niebycie”, o spotkaniach z „istotami poza-
ziemskimi”, o ludziach najmocniej przekonanych, że istnieli już w przeszłym życiu. Ale historia, którą miałem za
chwilę usłyszeć, nie mieściła się w żadnych ramach. Była to – i jest zresztą dla mnie do dziś – jedna z najbardziej
przejmujących relacji ze spotkań z nieznanym światem, ze sferą rzeczywistości, kryjącej się w mrokach naszego
świata, świata najnowocześnieszych technologii, sferą rzeczy nie rozpoznanych, niewidocznych, nie oczekiwa-
nych, tylko intuicyjnie przyjmowanych do wiadomości dzięki naszym snom i fantazji.
– Zbliżyłem się – wyszeptał Jürgen, a ja słyszałem drżenie w jego głosie – i ujrzałem, że to jakieś istoty. Wielkie,
bardzo wielkie, mające tak ze trzy metry wzrostu. Jasne światło emanowało jakby z nich samych. Najdziwniejsze
jednak było, że siedziały w takich latających fotelach. Rękoma poruszały jakieś dźwignie z boków tych foteli. Głowy
były niewidoczne, całkowicie zasłonięte hełmami – u góry jasnymi, u dołu ciemnymi. Nie widziałem twarzy. Jedna z
istot uniosła powoli ciemną osłonę hełmu mniej więcej do wysokości czoła.
– Czy jaskrawe światło nie przeszkadzało ci w obserwacji? – rzuciłem.
– Nie, ponieważ istoty zmniejszyły jego jasność. W każdym razie widziałem je, ale nie byłem oślepiony.
Istoty miały coś w rodzaju dużych plecaków, wystających nad głowę, i unosiły się w dziwnych fotelach około dwóch
metrów nad ziemią. Jürgen zobaczył, że źdźbła trawy znajdujące się pod „aparatami latającymi” poruszały się –
jakby pod wpływem niewidzialnej siły. Jedna z istot znalazła się nad wąską, szutrową leśną drogą, kamyczki pod
fotelem dosłownie „tańczyły”.
– Wywijały istne piruety, było słychać suchy stuk kawałków tłucznia zderzających się w powietrzu. Poza tym pano-
wała prawie zupełna cisza. Tylko fotele wydawały niskie, niegłośne mruczenie.
Spotkania z istotami pozaziemskimi i uprowadzenia do UFO przybrały już – przynajmniej w USA – rozmiary regu-
larnego „syndromu uprowadzeń”. „Zawiniła” tu w pewnym sensie popularność książek Whitley'a Striebera [1, 2] i
Budda Hopkinsa [3, 4], którzy uświadomili ludziom istnienie tego drażliwego problemu. Czym są uprowadzenia do
UFO? Ofiary utrzymują, że małe, szare istoty z nienormalnie wielkimi głowami, z ogromnymi oczyma i dość szczu-
płym ciałem, zatrzymały ich samochód na jakiejś odludnej szosie, wzięły je do statku kosmicznego, gdzie poddały
badaniom lekarskim i psychalogicznym, a potem puściły wolno. Innych – jak Lindę Cortile – uprowadzono wprost z
mieszkania, w stanie lewitacji przeniesiono do dużych obiektów unoszących się w powietrzu i poddano takiej sa-
mej, mniej lub bardziej niemiłej procedurze. Na koniec istoty pozaziemskie założyły większości ofiar blokadę men-
talną, powodującą utratę poczucia czasu przez kilka godzin. Często jedynie hipnoza może przywrócić pamięć ta-
kich zdarzeń. Takimi spotkaniami zajmiemy się jeszcze w sposób bardziej wyczerpujący.
Ale znane mi dotąd przypadki zupełnie nie przypominały zdarzenia, o którym opowiadał Jürgen. Nigdy nie zetkną-
łem się z informacją o świetlistych olbrzymach trzymetrowego wzrostu w latających fotelach, których „napęd” od-
działywał fizycznie na środowisko. Ale cała ta historia będzie jeszcze znacznie dziwniejsza.
– Trzy istoty – ciągnął Jürgen z napięciem na twarzy – wpatrywały się we mnie. W każdym razie odnosiłem takie
wrażenie, bo nie widziałem ich oczu. Potem istota z prawej strony, unosząca się nad drogą, ruszyła ku mnie. Ale
najbardziej niesamowite było to, że nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet mrugnąć okiem.
Objawy paraliżu u ludzi i zwierząt są często wymieniane w związku z tak zwanymi bliskimi spotkaniami trzeciego
stopnia, czyli bezpośrednimi spotkaniami z załogami UFO. Świadkowie nie mogą się ruszyć, jakby ktoś rzucił na
nich urok, nie potrafią nawet skinąć głową, czy – jak Jürgen Rieder – mrugnąć okiem.
– Istota podeszła do mnie. Stałem bez ruchu, widząc swoje odbicie w jej hełmie. Teraz ujrzałem, że w górnej czę-
ści plecaka, po obu stronach hełmu, znajdują się jakby fasetkowe oczy – dwoje z jednej, dwoje z drugiej strony.
Odniosłem wrażenie, że wylatuje z nich i przeszywa mnie na wylot coś w rodzaju światła lasera.
I to nie jest niczym nowym. Wielu świadków bliskich spotkań relacjonuje, że prześwietlały ich dziwne promienie,
przechodzące przez skórę, kości, a nawet dachy samochodów.
– W całym ciele czułem mrowienie. To bolało. Czułem, jakby obdzierano mnie ze skóry. Jakby całe moje ciało zo-
stało odwodnione, jakby pozbawiono je wszelkich płynów, jakbym usychał. W głowie huczał mi kościelny dzwon,
wydawało mi się, .ze wszystkie kości trą o siebie. Było mi strasznie gorąco. Pomyślałem sobie: do licha, ja płonę,
umieram. To było potworne. Bałem się wtedy, jak nigdy w życiu.
– Jak długo to trwało? Jak długo musiałeś to znosić?
– Nie wiem. To było coś potwornego. Heiner powiedział mi potem, że trwało to parę minut, że otaczał mnie ognisty
obłok. W każdym razie trzy istoty nagle zniknęły. Bach – i już! Nie wiem, jak to zrobiły. Rozpłynęły się w jednej
chwili.
Notując, myślałem sobie, że wielu ludzi na świecie przeżyło coś podobnego, choć żaden z tych przypadków nie
mógł się równać temu, o czym teraz słuchałem.
– Czy Heiner wszystko widział?
– Tak, był kompletnie roztrzęsiony. Co chwila łapał się za głowę i krzyczał: To niemożliwe! Zabawne, bo ja dość
szybko wróciłem do siebie, bóle przeszły z chwilą zniknięcia istot. Znów mogłem się ruszać. Heiner jeszcze przez
następne dni był zupełnie rozbity. A ja zacząłem zastanawiać się nad napędem tych foteli. Dziwne, co?
Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Do tej pory Jürgen Rieder nie uświadamiał sobie, że to najprawdopodobniej
UFO. Jak sam twierdzi – w co wierzę – nie znał wtedy relacji z uprowadzeń. Przez cały czas, kiedy omawialiśmy
niezwykłe zdarzenie, ani razu nie odniosłem wrażenia, że to oszust. Był to ktoś, kto zetknął się z wielką zagadką,
miał za sobą również niewiarygodne przeżycie, które zupełnie go zaskoczyło. Był kimś poszukującym wyjaśnienia,
ale nikt nie mógł mu go udzielić.
Od owej nocy Jürgen Rieder cierpi na natręctwa, czuje przymus skonstruowania maszyny działającej wbrew prawu
ciążenia. Wyznaczono mu nawet termin – do 1992 roku. Potem – co wielokrotnie widział w wizjach i snach – bę-
dzie koniec świata.
Z biegiem lat jego wizje dotyczące maszyny antygrawitacyjnej stawały się coraz konkretniejsze. Najpierw widział
tylko trójkąt z jakimiś obracającymi się rotorami przy wierzchołkach. Konstrukcja ta przeobraziła się potem w po-
dwójną piramidę, w której rozpoznał model kryształu tlenku krzemu. Późniejsze wizje uświadomiły mu, że takie
kryształy naturalne czy tworzywa sztuczne o porównywalnej strukturze, łączone w układy, jeden nad drugim, mogą
przy określonych częstotliwościach wykazywać działanie antygrawitacyjne. Często budził się w nocy i całymi go-
dzinami kreślił jak szalony przeróżne modele. W ten sam sposób zostały zainspirowane jego badania nad sztuczną
inteligencją.
Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy Jürgen Rieder miał kontakt z nieznanymi istotami w rzeczywistości,
nie wiem też, czy pewnego dnia zbuduje maszynę antygrawitacyjną. Pewne jest tylko, że minął rok 1992, a nasz
świat istnieje. Niewątpliwe jest jednak to, że biorąc pod uwagę wspomniane wizje, przypadek Riedera jest analo-
giczny do wielu innych. Liczba osób spośród uprowadzonych do UFO, które miały kontakt z osobliwymi i potężnymi
istotami, a po spotkaniu z nimi zaczęły odczuwać jakby przymus zbudowania maszyny antygrawitacyjnej czy
per-
petuum mobile,
obejmuje już setki. Inni „odkrywają” formułę światowego pokoju czy „wynajdują” nowe (choć znane
już od dawna) substancje chemiczne. Często ogłaszają proroctwa dotyczące końca świata – za każdym razem
niedoszłego. Przeżycie Jürgena Riedera nie jest klasycznym „kontaktem z UFO”, gdyż ani on, ani jego przyjaciel
nie widzieli obiektu. Ale było to spotkanie o charakterze wyraźnie technicznym, podobne do doznań, jakie inni lu-
dzie mają i mieli na całym świecie.
Na dalszych stronach tej książki zetkniemy się z osobliwymi i nieprawdopodobnymi, dziwacznymi i niesłychanymi
„kontaktami” z przedziwnymi załogami UFO i pilotami statków powietrznych. Z istotami, które nasi przodkowie uwa-
żali za duchy lub skrzaty. Z potworami ze szkockich jezior i górskich lasów Ameryki Północnej. Z bogami, diabłami i
demonami. Czy spotkania tego rodzaju to tylko urojenia? Czy są to upostaciowione projekcje podświadomości lub
tego, czego ludzie nie uświadamiają sobie w ogóle? Czy to tylko chimery, rojenia, wytwory chorej wyobraźni?
Zobaczymy. Wybierzemy się w podróż badawczą, która zaprowadzi nas w otchłanie Kosmosu i w świat naszej
duszy. Szybko zauważymy, że te światy są ze sobą nierozerwalnie związane i że to, co postrzegamy jako rzeczy-
wistość, jest tylko warstwą wierzchnią, wycinkiem, postrzeganym przez nas „obrazem” tego świata. W końcu i my
będziemy mieli „kontakt” z ową obcą inteligencją, która towarzyszy nam od początku historii. Inteligencji tej nada-
wano wiele imion. Dawniej byli to bogowie i anioły, diabły i demony, wróżki i elfy. Dziś są to „istoty pozaziemskie”,
„obcy”, „goście”. Ja określam ich po prostu mianem
inni.
Bo coś na pewno jest wokół nas. Coś, co wywiera na nas wpływ. Objawia się tam, gdzie się tego nie spodziewamy.
Czai się w lasach i nad odludnymi drogami. W Niemczech, Ameryce – wszędzie na świecie. Przede wszystkim
jednak drzemie w nas samych, w głębi. w nieznanych otchłaniach naszej duszy.
2. Przerażające panopticum
Załogi UFO dziś
One nadal istnieją – potwory naszego dzieciństwa, duchy przeszłości. Dziś noszą skafandry kosmiczne i ruchome
przyciemniane osłony na owalnych hełmach. Nie latają na miotłach ani nie zawodzą w ruinach starych zamków. Do
poruszania się wykorzystują kierowane fotele o napędzie rakietowym i lśniące statki kosmiczne. Nie gnieżdżą się
już w mrocznych jaskiniach, pod wielkimi głazami, w zaczarowanych lasach. Przybywają z odległych gwiazd: z
Wenus, z Dzeta Reticuli, z zakątków Mgławicy Andromedy.
A jednak są to nadal te same przerażające istoty. Przerażające, bo nie możemy ich ogarnąć rozumem, bo zjawiają
się w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Są straszne, bo mają nad nami władzę, władzę pozwalającą robić z
nami to, na co mają ochotę. „Wokół nas – twierdził angielski pisarz Arthur Machen – istnieją sakramenty zła, tak jak
istnieją sakramenty dobra, a nasze życie i nasze działania toczą się, że tak powiem, w budzącym grozę świecie
jaskiń i ciemności, zaludnionym przez mieszkańców krainy cieni.”
Nie wiem, czy te istoty z krainy cieni są dobre, czy złe, w każdym razie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Są inne,
są obce. Ale one są z nami, odkąd my, ludzie, istniejemy, a może my, ludzie, istniejemy tylko dlatego, że one tu są.
Przez te wszystkie tysiąclecia nadaliśmy im wiele imion, dziś pojawiają się przed nami jako „pozaziemscy kosmo-
nauci” z Wenus, jako wysocy blondyni, jako przerażająco wielkie olbrzymy, jako karły o szarej skórze, wielkich
głowach i szponiastych palcach.
Nasza oświecona epoka wysoko rozwiniętej techniki neguje ich istnienie. Musi to robić, bo zupełnie nie pasują do
obrazu świata, jaki stworzył sobie człowiek współczesny. To zrozumiałe. Społeczeństwo istniejące tylko wtedy,
kiedy wszystkie jego mechanizmy działają bez zarzutu, kiedy technika, jaką rozwinęliśmy, funkcjonuje według do-
kładnych planów i praw, nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa i nienormalności. Nie ma tu miejsca
na elementy obce.
Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i mechanistyczny obraz świata nie jest mi obcy. W przeciwieństwie
więc do wielu ezoteryków widzę, że w naszym świecie, nastawionym tak materialnie, konieczne jest opieranie się
przede wszystkim na tym, co rozpozna nasze pięć zmysłów. Mimo to zadaję sobie czasem pytanie, czy aby nie
przeoczono gdzieś kilku ważnych spraw? Jako się rzekło: nasz „racjonalny” ogląd świata nie pozwala na jakiekol-
wiek odstępstwa od normy, bo wszystko musi bezbłędnie funkcjonować. Wyjątki należy niwelować i traktować jako
„potwierdzenie reguły”, najlepiej zresztą je zignorować.
To właśnie dotyczy otaczających nas istot. Amerykański autor Whitley Strieber, który stale znajduje się pod ich
wpływem – nazywa je „gośćmi” – pisze: „Goście potrafią zamanifestować swoją obecność także w wielkich mia-
stach. Mogą działać wedle własnego uznania, bo nasze społeczeństwo neguje ich istnienie. Wyśmiewa się zwykle
osoby, opowiadające o kontaktach z nimi, to zaś daje obcym istotom całkowitą swobodę działania. Cokolwiek
uczynią, mogą mieć pewność, że będą zignorowane. Dziwne, ale prawdziwe: ci, co negują ich istnienie, działają w
ich interesie” [2].
„Goście”, „obcy”, „inni” zawsze pozostawali w ukryciu. Ale nigdy jeszcze nie mieli tak ułatwionego dostępu do na-
szego świata. W starożytności, w średniowieczu, aż po czasy Oświecenia ich istnienie nigdy nie było kwestiono-
wane, każdy wierzył w te istoty, każdy był zawsze przygotowany wewnętrznie na spotkanie z nimi.
Dziś jest inaczej. Ktoś, kto wierzy w
innych,
opowiada o kontaktach, uchodzi za kłamcę – w najlepszym razie za
fantastę. Nie traktuje się go serio, kwestionuje jego przeżycia, uznając je za „sen”, „wizję” czy „zmyślenie”. Niewąt-
pliwie wśród wszystkich relacji na temat spotkań
z innymi
znalazło się wiele takich przypadków – nie można tu
pominąć grupki patologicznych kłamców, blagierów, mitomanów pławiących się z rozkoszą w blasku jakże nietrwa-
łej sławy. Niewątpliwie „sny” i „wizje” – czyli obrazy świata wewnętrznego człowieka, ów kalejdoskop duszy – nie
pozostają bez wpływu na przebieg spotkań z
innymi,
a nawet, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przeko-
nać, odgrywa w nim decydującą rolę. Ale dla mnie tak samo pewne jest, że zjawisko to ma mocny, realny rdzeń.
Wydaje się on wprawdzie nieco naruszony, ale to właśnie my osłabiamy go naszym postępowaniem, naszą igno-
rancją i arogancją.
Proszę sobie wyobrazić, że siedzą państwo w wielkim samolocie rejsowym. Przelecieli państwo nad kanałem La
Manche i dotarli do wybrzeży Wielkiej Brytanii; w dole rozciąga się zielony, pagórkowaty krajobraz południowej
Anglii. Te parę chmurek prawie nie zasłania widoku na miasta i wsie, widzą państwo rozległe pola, rzeki i lasy. Nic
nadzwyczajnego. Latali państwo wielokrotnie, znają te pejzaże, wracają więc do lektury.
Nagle sąsiad państwa, siedzący przy oknie, zaczyna krzyczeć ze strachu. Gestykulując jak szalony, pokazuje coś
na zewnątrz. Znad gazety, w której czytali państwo nowinki o brytyjskim dworze królewskim, spojrzenie wędruje ku
oknu, ku spokojnemu, tak normalnemu i nieciekawemu z pozoru światu.
Ale ten widok zapiera nagle dech w piersi: wśród pierzastych chmurek, prawie pod samolotem, unosi się wielki
pomarańczowy słoń. Zamykają państwo oczy, otwierają, myśląc: to niemożliwe! Ale słoń tam jest. Obraca się po-
woli, spokojnie buja w obłokach. A widzą go nie tylko państwo, spostrzegli go też pozostali pasażerowie.
– O, słoń!
– Słoń w chmurach!
Jakaś bzdura? Nic podobnego! Właśnie coś takiego przydarzyło się w kwietniu 1979 roku nad Southampton pasa-
żerom samolotu, którzy zeznali zgodnie, że w czasie lotu nad Anglią widzieli w chmurach wielkiego pomarańczo-
wego słonia [5].
Rozwiązanie tej zagadki jest równie banalne, co zabawne: „słoń” okazał się olbrzymim cyrkowym balonem rekla-
mowym, który zerwał się z uwięzi i wzniósł na wysokość 12 000 metrów.
Co uzmysławia nam ten przypadek? Ludzi znajdujących się w zupełnie zwykłej, codziennej sytuacji spotyka coś
nieoczekiwanego, odmiennego, niemożliwego. Jak na to reagują? Jak to relacjonują?
Relacjonują tak, jak to widzieli: olbrzymiego pomarańczowego słonia unoszącego się w powietrzu. Ni mniej, ni wię-
cej. To, co było. Nie wiedzieli, że 12 000 metrów niżej podróżuje cyrk, któremu urwał się z uwięzi balon w kształcie
słonia. I mogli
w ogóle
nie wiedzieć, że są balony w kształcie słonia. To, co widzieli i zrelacjonowali, odpowiadało
dokładnie rzeczywistości. Niczego nie dodali, nikt nie widział latających żyraf albo chwiejących się nosorożców.
Nikt nie miał wizji ani snów – wszyscy widzieli tylko unoszącego się pomarańczowego słonia.
Incydent ten uważam, choć zabrzmi to być może kuriozalnie, za zdarzenie bardzo znamienne. Uświadamia nam
ono w sposób dobitny a zarazem przezabawny, że zetknąwszy się z czymś nie wyjaśnionym ludzie dokonują zwy-
kle prawidłowych obserwacji i relacjonują je w sposób rzetelny. Świadkowi pojawienia się UFO, czyli nieziden-
tyfikowanego obiektu latającego, łatwo wmówić, że widział najwyżej projekcję psychiczną swoich wyobrażeń, wy-
wołaną bodźcem naturalnym-powiedzmy widokiem jasnej Wenus. Tyle, że zwykle świadkowie wiedzą dokładnie,
co widzieli, nawet jeśli nie potrafią sobie wytłumaczyć istoty zjawiska. „Dopóki inna hipoteza nie okaże się bardziej
nośna, relacje na temat UFO – pisze James McCampbell – trzeba uważać za rzetelne próby opisania przez ludzi
ich doświadczeń, nawet jeśli wydają się one całkiem dziwaczne” [6].
Ja też tak uważam. Jakim prawem niewielka samozwańcza, ale za to bardzo hałaśliwa, grupka osób nastawionych
sceptycznie do UFO, twierdzi, że ludzie, którzy całymi godzinami obserwują obiekty latające – zbliżające się do
nich, znikające i pojawiające się znowu – ludzie, którzy widzą członków załogi UFO dających im jakieś znaki (np. w
tzw. przypadku Gill z 29.06.1969 r. w Papui-Nowej Gwinei), że wszyscy ci ludzie widzieli tylko Wenus? Za jakże
naiwnych uważają swoich bliźnich ci „zaprzeczający dla zasady”? Myślę, że niektórym sprawia przyjemność, gdy
zasiadłszy przy komputerze i uruchomiwszy najnowszy program astronomiczny, wyświetlą sobie na ekranie różne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • queen1991.htw.pl